Miasto zbrodni

 

„Apostoł Piotr patrzył z wyżyny na otaczające go i na dalsze, ginące w oddaleniu gmachy i pogrążywszy się w milczeniu, rozmyślał nad ogromem i władzą tego miasta, do którego przyszedł opowiadać słowo Boże. Dotychczas widywał on panowanie rzymskie i legiony w różnych krajach, po których wędrował, lecz były to jakby pojedyncze członki tej siły, której uosobienie w postaci cezara ujrzał dziś po raz pierwszy.

To miasto niezmierne, drapieżne i chciwe, a zarazem wyuzdane, zgniłe do szpiku kości, a zarazem niewzruszone w swej nadludzkiej mocy, ten cezar, bratobójca, matkobójca i żonobójca, za którym wlókł się nie mniejszy od jego dworu orszak krwawych mar, ten rozpustnik i błazen, a zarazem pan trzydziestu legii, a przez nie ziemi całej; ci dworzanie, pokryci złotem i szkarłatem, niepewni jutra, a zarazem władniejsi od królów — wszystko to razem wzięte wydało mu się jakimś piekielnym królestwem zła i nieprawości.

I zadziwił się w sercu prostaczym, jak Bóg może dawać tak niepojętą wszechmoc szatanowi i jak może oddawać mu ziemię, by ją miesił, przewracał, deptał, wyciskał łzy i krew; wichrzył jak wicher, burzył jak burza, palił jak płomień. A od tych myśli zatrwożyło się jego apostolskie serce i począł mówić w duchu do Mistrza: „Panie, co pocznę wobec tego miasta, do którego mnie posłałeś? Jego są morza i lądy, jego zwierz na ziemi i twór wodny, jego są inne królestwa i grody, i trzydzieści legii, które ich strzegą, a jam, Panie, rybak z jeziora! Co pocznę? I jakoż jego złość przezwyciężę?”

Tak mówiąc wznosił swą siwą, drżącą głowę ku niebu, modląc się i wołając z głębi serca do swego Boskiego Mistrza, pełen smutku i trwogi.

A wtem modlitwę przerwał mu głos Ligii, która rzekła:

Omen, Słońce, Światło

— Miasto całe jak w ogniu…

Rzeczywiście słońce zachodziło dnia tego dziwnie. Ogromna jego tarcza zasunęła się już do połowy za Janikulskie wzgórze, cały zaś przestwór nieba napełnił się czerwonym blaskiem. Z miejsca, na którym stali, wzrok ich obejmował znaczne przestrzenie. Nieco na prawo widzieli wydłużone mury Circus Maximus, nad nim piętrzące się pałace Palatynu, a wprost przed sobą, za Forum Boarium i Velabrum, szczyt Kapitolu ze świątynią Jowisza. Ale mury, kolumny i szczyty świątyń były jakby zanurzone w ów blask złoty i purpurowy. Widne z dala części rzeki płynęły jakby krwią i w miarę jak słońce zasuwało się coraz bardziej za wzgórze, blask czynił się coraz czerwieńszy, coraz do łuny pożaru podobniejszy, i wzmagał się, rozszerzał, aż wreszcie objął siedem wzgórz, z których zdawał się spływać na całą okolicę.

— Miasto całe jak w ogniu — powtórzyła Ligia.

A Piotr przysłonił oczy ręką i rzekł:

— Gniew Boży jest nad nim.”

(QV, rozdz. 26)

„I począł myśleć, że taki świat, oparty na przemocy, na okrucieństwie, o którym nawet barbarzyńcy nie mieli żadnego pojęcia, na zbrodniach i szalonej rozpuście, nie może się jednak ostać.

Rzym był panem świata, ale i wrzodem świata. Wiało od niego trupią wonią. Na zgniłe życie padał cień śmierci. Nieraz mówiono o tym nawet między augustianami, ale Petroniuszowi nigdy nie stanęła wyraźniej przed oczyma ta prawda, że ów uwieńczony wóz, na którym w postaci tryumfatora stoi Rzym, wlokąc za sobą spętaną trzodę narodów, idzie do przepaści.

Życie światowładnego grodu wydało mu się jakimś błazeńskim korowodem i jakąś orgią, która jednak musi się skończyć.”

(QV, rozdz. 51)

 

„Łuna od palącego się miasta zalała niebo tak szeroko, jak wzrok ludzki mógł sięgnąć.

Zza wzgórz wytoczył się księżyc wielki i pełny, który rozgorzał wnet od blasku i przybrawszy barwę rozpalonej miedzi zdawał się ze zdumieniem spoglądać na ginący gród światowładny. W zaróżowionych przepaściach nieba świeciły również różowe gwiazdy, lecz w przeciwieństwie do zwykłych nocy ziemia jaśniejsza była od niebios. Rzym oświecał na kształt olbrzymiego stosu całą Kampanię.

Przy krwawym blasku widać było dalsze wzgórza miasta, wille, świątynie, pomniki i akwedukty biegnące ze wszystkich okolicznych gór ku miastu, na akweduktach zaś roje ludzi, którzy schronili się tam dla bezpieczeństwa lub dla przypatrywania się pożarowi.

Tymczasem straszny żywioł obejmował coraz nowe dzielnice. Nie można było wątpić, że jakieś zbrodnicze ręce podpalają miasto, gdy coraz nowe pożary wybuchały w miejscach od głównego ogniska odległych.

Ze wzgórz, na których Rzym był zbudowany, płomienie spływały na kształt fal morskich na doliny, szczelnie zabudowane domami liczącymi po pięć i sześć pięter, pełne bud, kramów, drewnianych ruchomych amfiteatrów, zbudowanych przygodnie na rozmaite widowiska, i wreszcie składów drzewa, oliwy, zboża, orzechów, szyszek pinij, których ziarnem żywiła się uboga ludność, i odzieży, którą czasem z łaski cezarów rozdawano hałastrze gnieżdżącej się po ciasnych zaułkach. Tam pożar znajdując dostatek palnych materiałów zmieniał się niemal w szereg wybuchów i z niesłychaną szybkością ogarniał całe ulice. Ludzie, obozujący za miastem lub stojący na wodociągach, odgadywali z barwy płomienia, co się pali. Szalony pęd powietrza wynosił chwilami z ognistej toni tysiące i miliony rozżarzonych skorup od orzechów i migdałów, które wzbijały się nagle w górę jak nieprzeliczone stada jaśniejących motyli — i pękały z trzaskiem w powietrzu lub gnane wiatrem spadały na nowe dzielnice, na wodociągi i na pola otaczające miasto.

Wszelka myśl o ratunku wydawała się niedorzeczną, zamieszanie zaś wzrastało coraz bardziej, gdy bowiem z jednej strony ludność miejska uciekała wszystkimi bramami za mury, z drugiej pożar przywabił tysiące ludzi z okolicy, tak mieszkańców małych miast, jak chłopstwa i na wpół dzikich pasterzy z Kampanii, których znęciła także nadzieja rabunku.”

(QV, rozdz. 44)